niedziela, 16 października 2016

Rozdział 2

 Łzy napłynęły mi do oczu. Nie miałam pojęcia co się stało. Nie wiedziałam co teraz zrobię. Wszystko co dotąd było mi znane, co być może kochałam, zniknęło. W głowie miałam pustkę. Jakbym dopiero zaczęła istnieć. Jakby to, co wydarzyło się w przeszłości, nigdy nie miało miejsca.
Podniosłam łapę by otrzeć oczy, ale spostrzegłam, że mam ją czymś owiniętą. Każda z moich śnieżnobiałych łap była opatrzona. Delikatnie zdjęłam dziwaczną tkaninę, jednak moja kończyna wyglądała normalnie. Podniosłam się, a żołądek upomniał się jedzenia. Rozejrzałam się wokół szukając czegoś, w czym mogłabym się przejrzeć. Pomijając to, że prawdopodobnie byłam cała biała i miałam niesforną grzywkę opadającą na oczy, niczego nie wiedziałam o swoim wyglądzie. Podeszłam do wielkiej misy z wodą. Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to oczy w kolorze fioletu. Pod lewym widniały trzy czarne kropki. Potarłam je łapą, lecz nie chciały się zmyć. Nagle ktoś niespodziewanie wtargnął do jaskini.

- Witaj. - Rzekł radośnie uśmiechnięty lew, po czym podszedł do mnie.

- Czy... - Mruknęłam cicho, nie miałam pojęcia co powiedzieć. - Znamy się?

- Ah tak... racja. Jestem Fahari, a Ty?

- Liczyłam na to, że Ty mi powiesz... - Zaśmiałam się ponuro.

Lew spojrzał na mnie zdziwiony. Chyba nie dotarło do niego to co powiedziałam.

- W sensie... - Zastanowił się przez chwilę. Nagle jego oczy otworzyły się szerzej, a na jego pysku pojawiło się przerażenie. Szybko wybiegł z jaskini pozostawiając mnie samą z wieloma niezadanymi pytaniami.
~*~

 Sierść rudej lwicy połyskiwała w świetle słońca. Jej niezwykły kolor sprawiał, że wydawać by się mogło, iż płonie. Pochyliła się nad małym strumykiem i łapczywie zaczęła pić wodę. Delikatny, orzeźwiający wiatr niosący ze sobą zapach świeżej trawy nieznacznie potargał jej futro. Wzięła głęboki oddech. Tak dawno nie wychodziła na samotne wędrówki, pomimo iż to uwielbiała. W okresie gdy spodziewała się potomstwa jej mąż, a zarazem władca Szmaragdowej Doliny, nie zezwalał na samotne spacery. Zbyt bardzo się o nią bał. Była mu jedyną bliską osobą. Już we wczesnej młodości musiał zostać królem po tym, jak wrogie stado w niezwykle krwawej walce zamordowało jego rodziców. Królowa przymknęła oczy i wsłuchała się w szum drzew i świergot ptaków. Kochała spędzać czas w otoczeniu innych lwów, lecz jeszcze bardziej ceniła samotność. Tak wychowywała się od dziecka. Wędrowała przez najróżniejsze krainy, żyła niczym wyrzutek. I być może właśnie te podróże splotły jej losy z Ardhim. Położyła się na ziemi. Tak dawno nie czuła jej zapachu, tego przyjemnego dotyku. Mimo że była dostojną władczynią, nigdy nie zapomniała o niezwykłej więzi łączącej ją z wędrówkami i naturą.

 Zapadał zmierzch. Król niespokojnie poruszał się po grocie. Jego małżonka wyruszyła w podróż rankiem i jeszcze nie wracała. Czuł, że popada w paranoję, ale tak bardzo ją kochał, iż nie wybaczył by sobie gdyby choćby najmniejszy włos spadł z jej głowy. Tym bardziej nie teraz, kiedy została matką. Nie chciał by jego dzieci miały choć w połowie taką samą przeszłość jak on. Nagle ruda lwica weszła do jaskini.

- Majira! Gdzieś Ty była? - Rzekł niezwykle uradowany na widok żony. Lwica podeszła do niego i wtuliła się w jego grzywę.

- Wybacz, tęskniłam za tymi wyprawami... - Przymknęła powieki i rozmarzyła się na chwilę. - Po za tym... Duchy Przodków. One miały mi coś do przekazania. - Dodała już bardziej niespokojnym głosem

Ardhi przełknął ślinę. Wiedział, że te rozmowy nigdy nie kończą się dobrze.

- Czy to dotyczyło naszych córek? - Zapytał poddenerwowany i spojrzał w zielone oczy żony, jakby doszukując się się zaprzeczenia.

- Tak.